„A żyć możesz tylko dzięki temu, za co mógłbyś umrzeć.”
Antoine Marie Roger de Saint-Exupéry

2

Po moim ciele przepłynęło chłodne powietrze, zapewne to było powodem mojego przebudzenia. Pierwsze co przeszło mi do głowy to pytanie „Gdzie ja do cholery jestem?”. Dopiero po chwili przypomniałam sobie wydarzenia z ubiegłego wieczoru. Leżałam na plecach w nieładzie, mniej więcej po środku łóżka. Jedynie skrawek kołdry zasłaniał mi intymne miejsca. Nade mną kłębiły się ciemne chmury, zapowiada się ponury dzień. Kątem oka dostrzegłam uchylone okno, zapewne Jake je otworzył. A właśnie, gdzie on jest? Która godzina? Cholera, już 7, a o 9 muszę być w Timesie! W ciągu dwóch sekund znalazłam się pod prysznicem. Następnie wpadłam do garderoby jak burza. Po długich namysłach zdecydowałam się na czarną spódniczkę z wysokim stanem od Alexandra McQueena, perłową koszulę z krótkim rękawem i żabotem od Prady, klasyczny czarny żakiet babci oraz szpilki z miękkiej skórki od  Versace.
Rozczesałam włosy, a następnie wysuszyłam i związałam w koński ogon. W pośpiechu umyłam zęby. Nałożyłam lekki podkład na twarz, na powiekach pojawiły się kreski eyelinera, a usta pokryłam szminką o krwawym kolorze. W uszach błyszczały białe, perłowe kolczyki – byłam gotowa do wyjścia. Sięgnęłam jeszcze tylko po czarną torebkę od Coco Chanel z kopią CV i wyszłam z domu. Wiatr nie był tak zimny jak myślałam. Dopiero 7.30, nie sądziłam, że będę wstanie w ciągu 30 minut wyszykować się do wyjścia. W takim razie idę na nogach do redakcji, spacer dobrze mi zrobi. Mijając kolejne ulice czułam się jak ryba w wodzie. To jest mój osobisty raj. Czekając na zielone światło starałam się wypatrzeć jakąś kawiarnie, gdzie będę mogła w drodze do pracy kupić kawę i parę rogalików. Niestety nic takiego nie wpadło mi w oko. Światło przeszło na barwę zieloną, wkroczyłam na ulicę, nie zauważając rozpędzonego auta, które próbując wyhamować wpadło na mnie.



*    *    *


Gwałtownie zerwałam się z łóżka. Spokojnie Viki, to tylko sen. Zaczęłam głęboko oddychać. Dopiero jak się uspokoiłam zobaczyłam piękną czerwoną różę z liścikiem, która leżała nie daleko poduszki. Rzuciłam się by przeczytać jego treść.

Dzień dobry Kochanie,
Wczorajszy wieczór był cudowny. Każdy Twój oddech nadaje memu życiu sens. Kocham Cię jak nikogo innego. Jesteś tylko Ty, moja księżniczka.
PS  Przepraszam, musiałem wyjść wcześniej do pracy, w lodówce masz gotowe śniadanie.

                                                                                                          Twój Jake

Cały Jake, kiedy on to zdążył zrobić? Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Na zegarku wybiła godzina 6. Założyłam na nagie ciało krótki jedwabny szlafrok od Niny Ricci w kolorze purpury. Boso zeszłam do kuchni i zajrzałam do lodówki. Na dużym talerzu leżały lekko przypieczony stosik naleśników, obok stała miseczka z bitą śmietaną i w osobnej pokrojone brzoskwinie. Jake wie jak mi dogodzić. Wzięłam wszystko i postawiłam na stole, następnie zrobiłam sobie kawę. Kiedy wreszcie usiadłam, aby zjeść śniadanie zadzwonił telefon. Rzuciłam się w kierunku salonu i odebrałam.
- Kochanie, przyjedź do domu w niedzielę. Musimy porozmawiać. To bardzo ważne. Rozmawiałaś z babcią? Ostatnio dziwnie się zachowuje.
- Dobrze tato, będę na obiedzie. Z babcią wszystko w porządku. Zbliża się pokaz i jest trochę zakręcona. Swoją drogą mógłbyś poświęcać jej więcej czasu.
- Wiesz doskonale, że jestem zapracowany. Muszę kończyć. Do zobaczenia w niedzielę skarbie.
- Pa.
Zapracowany? Chyba kpisz, za dobrze cię znam. Udław się tą swoją spermą, będzie trochę spokoju. Szkoda, że tego nie słyszy. Jest idealnym przykładem teorii, że faceci mają głowę tylko miedzy nogami, a rozumu nie posiadają. Co za idiota dzwoni po 6 rano do córki? Boże! Czemu pokarałeś mnie takim ojcem? Wkurzona wróciłam do kuchni i zjadłam przepyszne śniadanie, które rozpływało mi się w ustach. Z poprawionym humorem poszłam pod prysznic. Po kolei wykonałam szereg czynności ze snu. Kiedy wydawało mi się, że jestem już gotowa, stwierdziłam, ze moje paznokcie wołają o pomstę do nieba. Szybko zmyłam stary lakier i nałożyłam nowy, krwisto czerwony pasujący do szminki.
Po kilku minutach mogłam wychodzić, aby złapać taksówkę. Stwierdziłam, że jest za późno na spacer, a nie chce przecież by sen stał się rzeczywistością. Gdy tylko wyszłam z budynku, od razu złapałam taksówkę.
- Dzień dobry, do Times’a proszę.
- Słucham?
- Oj, przepraszam, to z pośpiechu. Proszę do redakcji New York Times.
- Już się robi.
Mijając kolejne przecznice zastanawiałam się, co robi Jake. Nie ma go przy mnie od paru godzin, a już tęsknie. Bardzo łatwo przywiązuję się do ludzi, przez to łatwo można mnie skrzywdzić. Usilnie staram się oczyścić umysł przed rozmową, ale mi nie wychodzi. Przydałby mi się masaż, ale niestety teraz nie ma czasu. Muszę radzić sobie sama. Pierwszy raz w życiu czuję, że sama mogę o nim decydować.
Tylko czy to wyjdzie na dobre? Całe życie ktoś za mnie podejmował decyzję, a teraz zostałam sama, jak Alicja w krainie czarów.
- Dojechaliśmy na miejsce.
- Wręczyłam kierowcy 50 dolarów, podziękowałam i wysiadłam z auta.
Weszłam do wielkiego budynku pewnym krokiem, lecz za progiem moja odwaga gdzieś uciekła. Victorio Shelley weź się w garść! Zaczęłam karcić siebie w duchu. Redakcja bardziej przypominała hotel w stylu starym z muśnięciem nowoczesnego, co dawało oryginalny i całkiem przyjemny dla oka wystrój.
Pierwsze co rzucało się w oczy to bramki, przez które musiał przejść każdy, kto chciał zobaczyć coś więcej niż parter oraz mosiężna lada, za którą siedziała drobna brunetka o przesadnie szczupłej sylwetce. 40-letnia kobieta miała poważny wyraz twarzy. Podeszłam do niej i zastanawiałam się co powiedzieć.
- Przepraszam, przyszłam na rozmowę o pracę, podałam już CV. Powiedziano mi, że mam dziś przyjść na rozmowę. Gdzie mam się zgłosić?
- Masz tu przepustkę gościa – wręczyła mi magnetyczną kartę. Jedź na 40 piętro i nie wyobrażaj sobie za wiele.
Wzięłam zamaszyście kartę i oddaliłam się bez słowa. Co ją ugryzło? Kolejna kretynka do kolekcji. Mogliby w tym mieście otworzyć muzeum kretynizmu.
Na pewno dostarczyłabym im parę eksponatów. Przeszłam przez bramkę bez najmniejszego problemu i szybkim krokiem udałam się w kierunku windy.
Już 8.46, czas mi za szybko płynie. Wręcz ucieka ode mnie, jakbym była trędowata. Wiem, to straszne co mówię, ale tak właśnie się czuję. Jeszcze nie dawno miałam 14 lat, zielony pokój i wiele zbędnych rzeczy. Mój świat opierał się na spotkaniach z przyjaciółmi i różnych rozrywkach. Życie było proste. Oczywiście miałam jakieś problemy, ale były one nie wielkie. Dopiero teraz zaczynam należeć do dorosłego życia i zamierzam z niego wycisnąć wszystko co się da. Weszłam do windy, a za mną wszedł niezwykle przystojny brunet ubrany w garnitur, który lekko opinał się na umięśnionym ciele. Na oko 26 lat. 
Odruchowo nacisnęłam przycisk z liczbą 40 i przypadkowo (albo i nie!) nasze palce spotkały się na tym numerze.
- Dzień dobry, nazywam się Damon Crown. Jestem wiceprezesem tej firmy.
- Victoria Shelley, miło mi.
- Cała przyjemność po mojej stronie - ujął moją dłoń i ucałował tak zmysłowo, że dostałam dreszczy, przez moje ciało przeszła fala ciepła, podniecenia.
Co tak piękną damę tutaj sprowadza? Nie widziałam cię wcześniej, a uwierz mi, że zapamiętałbym takie piękne oczy – obdarzyłam go najpiękniejszym uśmiechem jaki tylko mógł się pojawić na moich ustach. Jeszcze nigdy tak się nie czułam. Żaden mężczyzna nie wzbudził we  mnie tyle emocji co on zrobił w ciągu kilku minut. Musiałam wziąć głęboki wdech by cokolwiek z siebie wyksztusić.
- Ubiegam się o posadę redaktorki. Za chwile mam rozmowę.
- O nic się nie martw. Moja siostra się dobrze tobą zajmie.
W jego spojrzeniu coś zobaczyłam, nie jestem w stanie tego nazwać, ale dało mi to niesamowity spokój i pewność siebie. Dojechaliśmy na 40 piętro.
Pewnym krokiem wyszłam z windy, którą bardzo polubiłam. Na górze redakcja była utrzymana w stylu nowoczesnym. Większość osób miała luźne stroje, jedynie kilka nosiło ubrania słynnych projektantów. Damon odprowadził mnie do sekretarki Vanessy Lock.
- Zostawiam cię w rękach Jessicy – posłał mi piękny uśmiech. A ja wskoczę na chwilkę do Vanessy i już mnie tu nie ma – puścił mi oczko i zniknął za wielkimi z przydymionego szkła drzwiami.
Cholera ten facet na mnie działał, kiedy na mnie patrzy świat może nie istnieć.
- Jak już wiesz jestem Jessica, sekretarka Vanessy. Napijesz się czegoś? – zapytała uprzejmie się uśmiechając.
- A ja Victoria, miło mi cię poznać. Nie, dziękuję, w tej chwili nie mam głowy, by myśleć o pragnieniu. Miałam dodać, że w moich myślach siedzi owy brunet, co właśnie rozmawia z siostrą, ale się powstrzymałam. Przez chwilę przez głowę przeszła mi myśl, aby podsłuchać, ale doszłam do wniosku, iż to kiepski pomysł. W tym momencie Damon wyszedł z gabinetu.
- To ja się będę zbierał do domu, tam trochę popracuje. Viki, Vanessa na Ciebie czeka, będziesz zadowolona. Do zobaczenia.
Poszedł do windy, przesłał mi ostatni uśmiech i już go nie było. Zapukałam do drzwi, a następnie weszłam. Gabinet był duży. Jedna ściana składała się z samych okien, pozostałe miały kolor granatowy. Meble na wysoki połysk, fotele, oraz wykładzina miały różne odcienie bieli.
- Dzień dobry. Nazywam się Victoria… - w tej chwili Vanessa mi przerwała.
Była średniego wzrostu blondynką o przeciętnej sylwetce. Elegancko ubrana kobieta po 30-stce prezentowała się nie najgorzej. Długie, kręcone włosy opadały na jej ramiona. A mina wyrażała niechęć i zbulwersowanie.
- Daruj sobie ten wstęp. Wiem kim jesteś, jak się nazywasz i po co tu przyszłaś.                Dostaniesz pracę, ale tylko dzięki mojemu bratu. Mam skompletowaną załogę. Jedno potknięcie i wylatujesz. Będziesz pomagać Rose Garden, jak zapewne wiesz to najlepsza dziennikarka w tej redakcji. Jeśli wytrzymasz rok, to może zaczniesz pisać dla gazety, jeśli się czymś wykażesz. Zaczynasz w poniedziałek, punkt 7 zgłoś się do Jessicy. Ona ci wszystko powie. Będziesz dostawała 2 tysiące dolarów miesięcznie, lepiej żeby ci to wystarczyło. Na nic lepszego na razie nie możesz liczyć. Jessica, chodź szybko – wykrzyczała Vanessa.
Przybiegła tak szybko, że prawie połamała sobie nogi w swoich nie za wysokich szpilkach z szpiczastymi czubkami. Zupełne bezguście, będzie trzeba jej pomóc.
- W poniedziałek pokażesz pannie Victorii, gdzie jest jej miejsce. Niech wie, że modelki nie są tu traktowane jak królewny, nie ta bajka. Jeśli coś jej się nie podoba, w każdej chwili może odejść. To wszystko, możecie wyjść.
Bez słowa opuściłyśmy jej gabinet. Coś czuję, że to będzie ciężki rok.
- Jess, mogę tak do ciebie mówić? – zapytałam z uśmiechem.
- Jasne, Viki. Mam nadzieję, że będziesz choć jedną osobą w tym całym budynku, z którą będę mogła porozmawiać. Tu wszyscy są strasznie sztywni i chamscy.
- Spokojnie, mam wrażenie, że się dogadamy. Mam prośbę, możesz mi podać numer Damona, powinnam podziękować mu, że wstawił się za mną.
- Nie ma problemu. Wszystkie kobiety do niego wzdychają, a on jak na razie to tylko do ciebie – powiedziała, lekko drażniąc się ze mną.
- Wydaje ci się, chciał być po prostu miły.
- Nie Viki, nie wydaje mi się, wkrótce sama się przekonasz – podała mi kartkę z dwoma numerami Damona, jeden do domu, a drugi na komórkę.
- Dzięki Jess, do poniedziałku – ucałowałam koleżankę w policzek i zjechałam na dół windą. Tym razem nikogo nie poznałam. Podeszłam do lady, za którą siedziała kobieta, która po 1 sekundzie rozmowy zdołała zajść mi za skórę. Trzeba przyznać, że jest naprawdę zdolna. Oddałam jej przepustkę.
- W poniedziałek podejdź do mnie po nową kartę – powiedziała ostro. Odwróciłam się napięcie i wyszłam z budynku. Otworzyłam torbę i usilnie próbowałam znaleźć swój telefon. Niestety jego tam nie było, zapewne został w łóżku. W takim razie jadę do Jake’a, zrobię mu niespodziankę, zanim wróci z pracy zdążę ogarnąć jego mieszkanie. Nie dawno dał mi klucze do swojego mieszkania. Znamy się 4 miesiące, a jesteśmy ze sobą od jakiś 3 i pół.
Nie oszukujmy się, odkąd mnie poznał jego kariera nabrała tępa. Dzięki temu pracuje teraz dla Calivina Kleina nie jako posłaniec, tylko model. Nie jest ideałem, ma swoje wady. Bywa niebezpieczny. Jest cholernie zazdrosny. Gdyby dowiedział się o wiceprezesie, to nie mogłabym tam pracować, a Damon leżałby pobity na oiomie. Nie umie nic poza gotowaniem i kręceniem tyłkiem. Wszędzie zostawia bałagan. Ale czego się spodziewać po facecie? Po mimo wszystko kocham go, jest mi z nim cudowanie. Na pewno jest to coś ważnego, ale nie jestem pewna czy to jest taka miłość, na tak zwane całe życie.
Nie zamierzam się nad tym teraz zastanawiać. Będzie co ma być, nie jestem wstanie jakkolwiek na to wpłynąć. Złapałam taksówkę i podałam kierowcy adres mieszkania Jake. Chwilę później byłam na miejscu. Weszłam schodami na 2 piętro. Z mieszkania wydobywała muzyka. Delikatnie nacisnęłam klamkę i weszłam po cichu do środka. Mieszkanie było nie wielkie, dwa pokoje z kuchnią. Wszystkie meble były zakupione w Ikei. Były surowe, ale z wyrazistymi ścianami wyglądało to przyzwoicie. W powietrzu unosiły się kłęby dymu z papierosów, które wydostawały się w ogromnej ilości z jego sypialni. O co chodzi? Przecież Jake nie pali. Z sypialni słychać było jęki. Czułam co mnie czeka. Chciało mi się płakać, ale stałam nie mogąc się poruszyć, ani cokolwiek zrobić.  
Jakbym wrosła w podłogę. W końcu zebrałam się w sobie, w końcu to jestem ja. Energicznym ruchem otworzyłam drzwi na oścież. Zobaczyłam dwoje ludzi namiętnie kochających się.
Był to Jake z dziewczyną na posyłki z agencji babci, Amandą. Jej blond kręcone włosy wirowały we wszystkie strony. Wyłączyłam muzykę, po mimo to nie zauważyli mnie.
- Ekhym – głośno chrząknęłam. Amanda natychmiast zleciała na podłogę naciągając na siebie koc i podniosła papierosa z podłogi.
- Viki?! –wykrzyczał zaskoczony Jake. Co ty tu robisz?
- Wydaje mi się, że bardziej odpowiednie jest pytanie „co ona tu robi?” – odpowiedziałam z kpiącym uśmiechem. Poczułam siłę. Czułam tylko złość i żal? Tak to chyba dobre określenie.
- Taa, oddajesz się swojemu ulubionemu zajęciu, w którym jesteś dobry.
A w zasadzie to ci się wydaje, bo szału nie ma i nigdy nie będzie.
- Ona tu, my…- zaczął się tłumaczyć, a ja mu perfidnie przerwałam.
- Nie jestem małą dziewczynką, wiem co tu się działo, nie musisz mi tłumaczyć – powiedziałam ironicznie. Jak nagle pojawiłeś się w moim życiu, tak jeszcze szybciej masz się    z niego usunąć. Nie interesują mnie twoje żałosne tłumaczenia lub przeprosiny. Potrzebowałeś mnie, po to by się wybić i osiągnąłeś swój cel, więc teraz spadaj. Ciekawe jak długo Klein będzie Cie trzymał – kpiłam z niego. Beze mnie jesteś nikim.  Tak na marginesie, to ja załatwiłam ci awans, nie myśl sobie, że jesteś taki cudowny. To przykre, ale nie martw się Amanda cię pocieszy. W końcu jesteście tak blisko. Ups, przepraszam, a może wolałbyś inną dziewczynę? Tak szybko zmieniasz zdanie, że ciężko powiedzieć z kim chcesz wylądować w łóżku. Niezwykle miłe spotkanie. Powiedziałabym, że musimy to powtórzyć,  ale nie sądzę, by następne było równie zaskakujące. Nie musisz mnie odprowadzać do drzwi, sama trafię. Jake leżał sparaliżowany, a Amanda odpaliła kolejnego papierosa. Zachowywała się,  jakby ta sytuacja nie miała z nią nic wspólnego.
- No to życzę udanego życia – odwróciłam się i wszyłam z mieszkania trzaskając drzwiami. No i co dalej? Łzy cisnęły mi się na oczy, ale dzielnie ukrywałam to przedzierając się przez tłum przechodniów krążących po ulicach Nowego Jorku.
Ashley, tak, teraz ona jest mi potrzebna. Złapałam taksówkę i pojechałam do jej domu. Niestety nikogo nie było. Usiadłam na schodach aby na nią poczekać. Ashley King to moja przyjaciółka, jak niektórzy mówią siostra. Nasze mamy znają się z college’u, do tej pory się przyjaźnią. Urodziłam się dzień po niej, 27 marca 1988 roku. Ashley miała ciężkie dzieciństwo, nie ma ojca. Zgiął w wypadku samochodowym tuż po jej 9 urodzinach. Często pił, wszyscy wokół wiedzieli, że jest alkoholikiem, ale nigdy się  nie przyznał, a tym bardziej poddał leczeniu. Mama Ashley, Kate czasami była bardzo poobijana, ale na córkę nigdy ręki nie podniósł. Był właścicielem firmy budowlanej. Nie pozwalał żonie pracować. Nigdy nie miała okazji wykazać się jako prawnik, ale za to firmą kieruje dużo lepiej niż jej mąż. Po jego śmierci jej życie znacznie się polepszyło. Firma, która za jego życia nie za dobrze prosperowała, zaczęła coś znaczyć na rynku. Dzięki temu mogły się wyprowadzić od jego matki. Wreszcie stały się wolne i niezależne. Kate nigdy nie przypuszczała, że Tom jest damskim bokserem. Na początku był czuły i troskliwy. Dopiero po 3 latach związku pokazał swoje prawdziwe oblicze. Kiedy była już gotowa odejść dowiedziała się, że jest w ciąży i było to już nie możliwe. Sama z dzieckiem w wielkim świecie niemiałaby szans. Moja matka o większości sytuacji dowiedziała się po jego wypadku. Czuła, że jest źle, ale nie przypuszczała czegoś takiego. Małe mieszkanko, praca, dziecko oraz mąż, który przyprawiał jej życie zmartwieniami, zajęły ją do tego stopnia, że większości problemów Kate nie widziała. Jak tylko ojciec znalazł prace, odciął się od swojej matki. Chciał sam zarobić na rodzinę. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Żyliśmy bardzo skromnie, nie było lekko. Dlatego nie mogliśmy wziąć Kate i Ashley pod swój dach. Nie mogły w tamtych czasach liczyć na pomoc społeczną, nie interesowano się zbytnio takimi rodzinami. Po za tym Tom miał znajomych policjantów, lekarzy, adwokatów i sędziów.  Gdyby Kate próbowała coś zrobić, zamknęliby ją w szpitalu psychiatrycznym i odebrali prawa rodzicielskie.
Odkąd zginął Tom, nie rozmawiałam z Ashley o tej sytuacji. Nie chciałam budzić w niej wspomnień. Ma teraz nowe, lepsze życie. Jest psychologiem i dopiero co dostała pracę w szpitalu. Nie jest to szczyt jej marzeń, ale jestem pewna, że to dopiero początek.
Mieszka w małym mieszkanku, wystarczającym dla jednej malutkiej osoby. Ashley jest bardzo niska, ma zaledwie 157 centymetrów, ma burze rudych kręconych włosów, troszkę piegów i butelkową zieleń oczu. Do tego zgrabna sylwetka tuszuje parę zbędnych kilogramów. Nigdy nie przywiązywała wagi do swojego wyglądu. Wygląda uroczo, mała zwariowana dziewczynka. Swojego czasu ubierała się w glany i podarte ciuchy, ale w college’u zaczęła się ubierać elegancko i tak już zostało. Nawet polubiła takie ubrania, co mnie zachwyciło.
Nagle usłyszałam kroki na klatce, ktoś taszczył po schodach torby najprawdopodobniej z zakupami. Kto inny to mógłby być jak nie Ashley? Normalnie wstałabym i zbiegła ta kilka pięter by jej pomóc, ale nie dziś, czułam się jakbym za chwile miała zemdleć. Było mi strasznie nie dobrze. Miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuje. To przez te przeklęte naleśniki Jake’a.
Po długich mękach Ashley dotarła na 7 piętro. Miała na sobie szary kostium, a pod nim intensywnie zieloną bluzkę do tego zwykłe szpilki i torebka w odcieniu bluzki. Nic specjalnego, ani drogiego, lecz w połączeniu wyglądało zabójczo. W rękach trzymała dwie ogromne torby zakupów i klucze do domu.
- Viki! – wykrzyczała jak tylko mnie zobaczyła.
Weź ode mnie klucze i wchodź.
Otworzyłam drzwi i weszłyśmy do środka. Nic się nie zmieniło przez ostatnie parę miesięcy. Kuchnia nadal była połączona z salonem i przedpokojem, a łazienka i sypialnia nadal na miejscu. Ashley rozpakowała zakupy i przyszła do mnie do salonu.
- Czemu nie powiedziałaś, że przyjdziesz? – zapytała mnie, słyszałam w jej głosie wyrzuty sumienia, że musiałam na nią czekać.
- To była spontaniczna decyzja. Bardzo się stęskniłam, ostatnio na nic nie mam czasu.
Co u ciebie? – mówiłam ze spokojem, wszystkie targające mną emocje zostały na klatce schodowej.
- Wszystko w porządku. Zapoznałam się z ludźmi w pracy, są całkiem sympatyczni. Polubiłabyś ich, a szczególnie przystojnego chirurga – zaśmiała się.
Jesteś głodna? Napijesz się czegoś?
Na to pytanie zareagowałam dość dziwnie, w ciągu 3 sekund znalazłam się przy sedesie wymiotując. Co się ze mną dzieje? Pewnie w naleśnikach były trutki na szczury. Wcale by mnie to nie zdziwiło. Nie wiem co gorsze, to że wymiotuje, czy to, że chętnie zwymiotowałabym na niego. Po 15 minutach wypłukałam usta płynem miętowym i wtuliłam się w sofę Ashley z kubkiem herbaty.
- Viki, co się dzieje? Nigdy nie zjawiasz się u mnie bez zapowiedzi. Widzę, że coś jest nie tak. Kiedy cię zobaczyłam na klatce miałaś łzy w oczach, a ty nigdy nie płaczesz. Nie chciałam pytać od razu, miałam nadzieje, że sama mi o tym opowiesz. Mamy cały dzień dla siebie.
W tej chwili zaczęłam płakać. Łzy wylewały się strumieniami. Ashley mnie przytuliła i zaczęła głaskać po głowie. Zawsze mnie to uspokajało.
- Al, nie wiem od czego zacząć. Clarie kupiła mi apartament jest wielki i cudowny.
Dostałam dziś pracę w The New York Times, ale nie jest to posada marzeń, będę latać z kawą po budynku, a szefowa to jędza. No ale tak to już bywa. Zapomniałam telefonu, więc pojechałam do Jake’a, aby mu powiedzieć o pracy i posprzątać w jego mieszkaniu. Znalazłam go w łóżku z Amandą. Nie wiem co się ze mną dzieje. Byłam z Jakiem dość krótko, więc ta sytuacja nie powinna tak bardzo mnie ruszyć. Zawsze byłam twarda. Al, czuje się taka samotna i nie wiem co z tym zrobić. Jake był coś w stylu wypełnienia wolnego czasu, abym nie siedziała sama. Nie mogę całe dnie siedzieć u Ciebie, masz mnóstwo pracy.
- Ojj Viki, możesz tu siedzieć ile chcesz. Co do pracy, to jest szansa, nie możesz nie wykorzystać. Nigdy nie ma czegoś od razu, trzeba zapracować na swoje stanowisko. 
Nie chcesz mi o czymś jeszcze powiedzieć? Mnie nie oszukasz.
- Nie, naprawdę wszystko powiedziałam.
- No nie mogę, naprawdę nie zauważyłaś? – zapytała zaskoczona.
- Al, co miałabym niby zauważyć?
- Wymioty, płacz i użalasz się nad sobą jak nigdy. Miałaś wielu chłopaków, z którymi byłaś dużo dłużej i tak się nie zachowywałaś.
- Co sugerujesz? O niee, to nie możliwe! – wykrzyczałam z całej siły.
- Tak Viki, jesteś w ciąży – potwierdziła moje myśli.
- Cholera, to nie może być prawda – powiedziałam znowu płacząc.
Możesz pożyczyć mi telefon?
- Jasne, dzwoń gdzie chcesz.
- Znajdź mi w necie numer dr. Wallera, to mój ginekolog. Musze do niego dzisiaj iść. Może to tylko zbieg okoliczności.
Ashley wyciągnęła laptop i zaczęła szukać numeru.
 - Proszę, +1-212-717-0304, dzwoń. 
Wystukałam numer w ekran telefonu i nacisnęłam zieloną słuchawkę. Około minuty czekałam, aż ktoś odbierze.
- Przychodnia Ginekologiczna doktora Wallera, słucham – usłyszałam miły głos młodej dziewczyny.
- Dzień dobry, nazywam się Victoria Shelley, chciałam się umówić na wizytę, jak najszybciej.
- Hmm, może być w czwartek o 18.30?
- Nie da rady wcześniej?
- Niestety nie, doktor Waller jest na zwolnieniu do wtorku i ma bardzo dużo umówionych pacjentów. Zapisać panią na czwartek?
- Tak, bardzo proszę i dziękuje. Do widzenia.
- Do zobaczenia – rozłączyła się.
Wtuliłam się w miękką sofę Ashley i patrzyłam w biały sufit.
- Wizytę mam na czwartek.
- A co z Jakiem? Zamierzasz mu powiedzieć?
- Oszalałaś? Sama sobie muszę dać radę, a tak w ogóle to nie mamy pewności, że jestem w ciąży. Masz lody śmietankowe?
- Nie ma, skończyły się jak był u mnie Ben – powiedziała sięgając po telefon.
Pizza?
- Tak. Ben? Kto to jest? Czemu nic o nim nie wiem? – zapytałam podekscytowana.
- Ojj, poznałam go w barze. Mary mnie wyciągnęła. Spędziliśmy przedwczorajszą noc. Był cudowny – zachwycała się nieznajomym.
- No proszę, proszę pani psycholog spędza noc z nieznanym mężczyzną – zaczęłam się z nią drażnić.
Zamawiaj pizze, jestem głodna jak wilk. Tylko chce z podwójnym serem.
- Każdy ma chwile słabości. Już dzwonie – wykręciła numer.
Poproszę dużą pizze z szynką, pieczarkami, pomidorami i podwójnym serem na Ogden Street 609. Ile będę czekać?
- Dziękujemy za złożone zamówienie, pizza będzie za godzinę.
- Czekam. Do widzenia – rozłączyła się.
- Al, z tego wszystkiego zapomniałam ci powiedzieć! Ohh, poznałam dziś przystojniaka. Jest wiceprezesem Times’a i to dzięki niemu mam tą pracę. Facet jak grecki bóg! Cudny! Brunet o zniewalającym zielonym spojrzeniu.
- Viki, bierz się za niego! No chyba, że go nie chcesz, wtedy podrzuć mu mój numer – przekomarzała się ze mną.
- Od 5 min jest zajęty! Przykro mi, ale się spóźniłaś – wygłupiałyśmy się jak za starych lat.
W jednej chwili stałam się senna. Opadłam na miękkie poduszki.


*    *    *


- Ałć! Co robisz? – wykrzyczałam z ciężkim oddechem.
- Viki, tak się przestraszyłam. Chris już idzie. Zemdlałaś – Ashley mówiła bardzo niecierpliwym i zdenerwowanym głosem.
Chris Husbandman to znajomy Ashley, który jest ratownikiem medycznym. Nigdy go nie spotkałam i nie wiele słyszałam. Z tego co wiem, poznała go na jakiejś imprezie, ale nic z tego nie wynikło. Chociaż mieszka tuż pod nią.
- Al, uspokój się. Nic mi nie jest – zaczęłam ją uspokajać, ale chyba marnie mi to wychodziło, próbując wstać upadłam ponownie na sofę.
Zaraz przyjdzie jakiś facet obmaca mnie i stwierdzi że wszystko jest w porządku. I po co mi to? Najchętniej wyszłabym przez okno i zeszła po rusztowaniu, ale patrząc na minę Ashley ucieczka nie była możliwa do zrealizowania. W tym momencie usłyszałyśmy dzwonek do drzwi. Ashley rzuciła się, by otworzyć drzwi. Przystojny, umięśniony blondyn o charakternym zaroście stał właśnie w drzwiach i przybył tu tylko po to by ratować mnie. Miał na sobie jasne jeansy, białą podkoszulkę a na niej koszule w granatową kratkę. Do tego trampki granatowo – białe. Nic szczególnego, a jednak zapierało dech.
- Hej Chris, wybacz, że cię tu ściągnęłam. Viki zemdlała, wezwanie karetki później przepłaciłabym życiem, więc zadzwoniłam do ciebie – wyjaśniła Ashley.
- Nie ma sprawy. Zajmę się nią – podszedł do mnie.
- Mam na imię Chris. Jak się czujesz? – ciepłymi dłońmi ujął moją twarz usztywniając ją i głęboko spojrzał w oczy. Spojrzenie miał czysto błękitne. W ogóle nie w moim stylu, a jednak oczarował mnie nim.
- Jeestem Viki, troszkę kręci mi się w głowie, ale w zasadzie dobrze – odpowiedziałam posyłając lekki, ciepły uśmiech.
- Viki, Viki, chyba zawiozę cię do szpitala, na wszelki wypadek zrobiliby ci parę badań – odpowiedział szerokim czułym uśmiechem prościusieńkich zębów.
- Nie da się tego uniknąć? Obiecuje, że jutro pójdę do lekarza.
- Nie ma mowy, nie raz słyszałem takie wymówki. Jesteś w stanie iść, czy mam cię zanieść? – zapytał tym razem posyłając zadziorny uśmieszek.  
- Sama idę – powiedziałam lekko obrażonym tonem, energicznie wstałam wzięłam torbę i stanęłam w drzwiach opierając się o futrynę.
- Nie idziesz? – zapytałam uwodzicielsko.
- Już idę – zmierzył mnie wzrokiem od dołu w górę i zatrzymał  go  na oczach.                  Zobaczyłam błysk, a wraz z nim powrócił zadziorny uśmiech.
- Do następnego Al – posłałam jej buziaka i wyszłam.
- Lecę za Viki. Na razie – Chris wyszedł za mną.
- Ehh, pa – Ashley westchnęła i zamknęła za nami drzwi.
Na korytarzu było chłodno i ciemno. Słaby promień słońca przebijał się przez małe zabrudzone okno z pożółkłą firanką i uschniętym kwiatkiem. Zapewne Ashley się nim opiekowała, bo nikt inny nie jest takim antytalentem w pielęgnacji roślin.
- To gdzie jedziemy? – zapytałam ożywionym głosem
- A gdzie byś chciała? – odpowiedział pytaniem, gdy schodziliśmy po schodach.
- Niech pomyślę. Jak na dzisiaj idealne byłoby jakieś spokojne miejsce.
- To szpital odpada –zaśmiał się.
- Nadal kręci ci się w głowie?
- Nie, czuje się świetnie.
- Cudownie! To szpital ci dziś odpuszczę, ale jutro osobiście zawiozę cię do lekarza, a dziś gdzieś indziej pojedziemy.
- Gdzie? – chciałam dowiedzieć się czegoś więcej.
- Nie powiem, to niespodzianka. Co prawda strój masz troszkę nieodpowiedni, ale damy radę.
- Nieodpowiedni? Co jest z nim nie tak? – zapytałam oburzona.
- Wszystko w porządku, ale będziesz troszkę rzucać się w oczy.
Nie usatysfakcjonowała mnie ta odpowiedź, nic więcej nie powiedziałam.
Wychodząc z klatki przywitał nas ciepły wiatr. Na parkingu stało tylko jedno auto, więc nie trudno było zgadnąć, że należy do Chrisa.
Stała duża, czerwona stara, ale czysta, zadbana czerwona furgonetka marki chevrolet, pickup. Miała swój urok, aczkolwiek wyglądała trochę archaicznie.
Jestem przyzwyczajona do limuzyn, kabrioletów i innych luksusowych aut, więc trochę obawiałam się wsiąść do tego zabytku, aby się nie rozleciał.
Chris rozsiadł się w pickupie, gdy ja go oglądałam z każdej strony.
- Wsiadaj – zachęcił mnie krótko. Wzięłam się w garść i otworzyłam drzwi pasażera, które okropnie skrzypiały. Gdy wsiadłam, miałam wrażenie, że wpadłam w siedzenie, było stanowczo zbyt miękkie.
Czemu wszyscy mnie wożą i nie mówią nawet gdzie? To nie fair. Zatajanie spraw przede mną powinno być zabronione. Gdyby ode mnie to zależało, było by to prawo nie do podważenia, zaśmiałam się w duchu.
- To w ogóle, będzie w stanie ruszyć?
- „To”, jakbyś nie wiedziała, jest auto, ma swoje latka, ale jestem do niego bardzo przywiązany. Trochę szacunku dla Charlie – był lekko obrażony, ale szybko mu przeszło. Ku mojemu zdziwieniu auto rzeczywiście ruszyło.
- Charlie, ładne imię, jest z nim związana jakaś historia? – zapytałam zaciekawiona.
- Tak, to imię mojej siostry. Jest wesołą czternastolatką, uwielbia jazdę konną. Startowała wielu konkursach i osiągała sukcesy.
- Czemu teraz nie startuje?
- Jest sparaliżowana, nie chodzi – w jego oku zakręciła się łza, ale szybko to opanował.
- Tak mi przykro, jak to się stało?
- Może kiedyś ci opowiem.
- Będę czekać.
- Mam nadzieję – na jego twarzy ponownie zawitał uśmiech.
Wyjechaliśmy z centrum na przedmieścia, lecz nie zatrzymał się.
- Daleko jeszcze?
- Z pół godziny. Całe szczęście, że Ashley mieszka na samym początku centrum. Zaoszczędziliśmy sporo czasu. W mieście w samo południe są straszne korki.
 Już troszkę o mnie wiesz, a ja o tobie niewiele. Opowiedz coś.
- A co chcesz wiedzieć?
- Co dziś się ciekawego działo, oprócz tego, że zasłabłaś na mój widok? – zaśmiał się.
- Nie pochlebiaj sobie – odpowiedziałam pół żartem, pół serio.
- A więc?
- Dziś dostałam prace w Timesie
- Gratuluje pracy. Jakie stanowisko?
- Na razie asystentka redaktorki.
- Na razie? Co będzie dalej?
- Nie wiem. Mam nadzieje, że zostanę redaktorką.
- A jeśli nie wyjdzie?
- Może polecę do Europy. Zobaczymy co los mi da.
- Jesteś z kimś?
- Hmm, nie. Dziś przyłapałam mojego chłopaka jak zdradzał mnie z pracownicą mojej babci.
- Przykro mi. Niepotrzebnie pytałem. Jedyne co mogę powiedzieć to, że dowiódł, iż nie jest ciebie wart.
- Nie chce o tym rozmawiać. Przynajmniej na razie – starałam uśmiechem ukryć przygnębienie.
Teraz twoja kolej. Opowiedz coś o sobie – powiedziałam stanowczo, humor zaczął mi wracać.
- Mieszkam w Nowym Yorku, pracuje jako mechanik samochodowy, ale z wykształcenia jestem ratownikiem medycznym. Wychowałem się na farmie.
Mieszka tam teraz Charlie z naszą starszą siostrą Charlotte, jej mężem, Jackiem i bliźniakami, Tobym i Patrickiem.
- Duży macie dom?
- Średni, wszyscy się mieszczą, a to najważniejsze.
- Chłopcy są twoimi siostrzeńcami?
- Tak, od 7 lat jestem wujkiem.
- To w jakim wieku jest Charlotte?
- Ma 38 lat, ale czasami zachowuje się jak kobieta po 50 – zaśmiał się.
To wszystko, przez to, że wcześnie musiała dorosnąć i zająć się mną i Charlie.
- Co się stało? Co z waszymi rodzicami?
- Pani redaktor! Nie wszystko na raz – powiedział stanowczo, chichocząc pod nosem.
Zobacz jaki piękny widok.
Za oknem już nie było nic, poza polami. Niebo było błękitne, gdzieniegdzie chmurki przybierały zabawne formy, a słońce zaczynało grzać coraz mocniej.
- Co będziemy robić na miejscu? – przerwałam ciszę.
- To jest do ustalenia.
- Powiesz mi w końcu gdzie jedziemy?
- Niespodzianka, to niespodzianka. Zawsze jesteś taka niecierpliwa?
- Zawsze. Ostatnio wszyscy mi to wypominają.
- Kiepska sprawa.
- To jak zdradzisz mi swój sekret?
- Nie ma mowy. Zresztą właśnie dojeżdżamy.
- Black River? Wywozisz mnie na wieś?!
- Za dużo świeżego powietrza? – zaśmiał się.
Nie skomentowałam tego, tylko uśmiechnęłam się ironicznie. W tym momencie wjechaliśmy do centrum miasteczka. Niska alejka małych sklepików schowana była za rzadko posadzonymi drzewami. Chris skręcił w boczną uliczkę, która doprowadziła nas do rynku miasteczka. Zaparkował przed salonem fryzjerskim. Patrząc na wygląd zewnętrzny na pewno bym do niego nie weszła.
- Jesteśmy na miejscu, wysiadasz?
- Po co mnie tu przywiozłeś?
- Rozluźnij się, bo znowu zasłabniesz. Musisz się trochę dotlenić. A na początek zapraszam na najlepsze lody w tym miasteczku. Idziesz?
-Idę – na mojej twarzy znowu zawitał uśmiech. Lody były tym, czego teraz potrzebowałam. Żółta budka z lodami znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Chris podszedł do okienka, w której siedziała średniego wieku kobieta. Miała sprane rude włosy i przenikliwy, ale miły wyraz twarzy. A może to tylko pozory?
- Christopher! – kobieta bardzo ucieszyła się na jego widok.
- Cześć Amber. Dwie porcje z czekoladą prosimy.
- Już robię. Dawno cię u nie było, gdzie się podziewałeś?
- Oh, Amber przestań. Skończyły się czasy kiedy mówiłem ci co i gdzie robię.
- Tylko się martwię.
- Nie jestem już małym chłopczykiem.
Amber nic nie odpowiedziała. Jego słowa ją poruszyły. Zrobiła dla nas ogromne porcje deserowe. W grubym wafelku umieściła lody a na nich truskawki z bitą śmietaną polane czekoladą. Pyszna bomba kaloryczna. Chris zapłacił i ruszyliśmy w kierunku altanki, która znajdowała się koło fontanny. Lody były przepyszne. Nie przesadzał mówiąc, że są najlepsze na świecie.
- O co chodziło z Amber? – przerwałam milczenie.
- Przyjaciółka mamy. Po śmierci rodziców często do nas zaglądała. Nie ważne to było dawno.
- Nie chcesz, to nie musisz mówić – powiedziałam między kolejnymi łyżeczkami lodów.
- Nie możliwe, pani redaktor odpuszcza. Ohh, a byłby taki gorący temat!
- Czasami trzeba się wycofać, aby potem dopaść ofiarę.
- A gdy sama w padniesz w pułapkę.
- Tą samą drogą z niej wyjdę. Mam prośbę.
- Tak?
- Nie chcę, byś mnie źle zrozumiał, ale dziś mam ciężki dzień. Jestem zmęczona i głowa mnie boli. Mógłbyś odwieźć mnie do domu?
- Moje towarzystwo jest aż tak męczące? – przekomarzał się ze mną.
Skarciłam go jednym krótkim spojrzeniem, co wywołało jeszcze większy uśmiech na jego twarzy.
- Hehe, nie ma sprawy. Zbieraj się, wracamy – odpowiedział z nadal wyszczerzoną buzią.
Wracając do furgonetki Chris przywitał się z kilkoma przypadkowymi ludźmi. Wszyscy go znali, co więcej z każdym zamienił po kilka słowa. To byli dobrzy znani mu ludzie, kto wie, może przyjaciele. Przedstawił mnie, ale nie chciałam się zbytnio odzywać. Jedyne o czym marzyłam to zanurzyć się w sofie z lampką wina i muzyką w tle.
Kiedy wreszcie doszliśmy do furgonetki tym razem bez oporu wskoczyłam do niej.
Ku mojemu zdziwieniu, pomimo hałasu jej silnika całą podróż powrotną przespałam.
- Hej śpiąca królewno, jesteśmy na miejscu – obudził mnie przyjemny głos Chrisa.
- Nie jestem królewną – odpowiedziałam zaspanym głosem.
- Ale jesteś śpiąca.
- Niech będzie. Wejdziesz na górę?
- Chętnie.
Chris otworzył drzwi furgonetki i ruszyliśmy w kierunku wejścia. Minęliśmy recepcję i skierowaliśmy się do windy.
- Całkiem niezła miejscówka. FBI nie dało rady by się włamać. Sądząc po tych dwóch osiłkach przy recepcji.
- A więc mogę czuć się bezpieczna.
Kiedy czekaliśmy na windę, do Chrisa zadzwonił telefon.
- Hej Charlotte, o co chodzi?
- Nie martw się, zaraz tam będę – zakończył rozmowę z siostrą.
- Viki, przepraszam, Jack miał wypadek. Muszę jechać. Odezwę się.
Ucałował mnie w policzek i już go nie było. Nie zdążyłam czegokolwiek powiedzieć.
Przyjechała moja winda. Wsiadłam i nacisnęłam guzik 70. Podróż windą dość mi się dłużyła.
Kiedy wreszcie z niej wyszłam zobaczyłam drzwi mojego apartamentu. Po wejściu pierwsze co zrobiłam to poszłam pod prysznic. Następnie założyłam białą, dopasowaną, sukienkę do połowy uda od Versace. Była bawełniana, pod biustem owijał mnie cieniutki, brązowy, skórzany pasek. Lekki makijaż tuszował moje zmęczenie. Rozpuszczone włosy opadały na ramiona układając się w fale. Zeszłam do lodówki. Była pełna smakołyków. Jednak na nic nie miałam ochoty. Ostatecznie skusiłam się na sok grejpfrutowy. Brązowe czółenka Louboutina znalazły się na moich stopach, a czekoladowa kopertówka od McQueena w ręce. Założyłam krótkie futerko od Gucciego. Opuściłam apartament w pośpiechu. Wychodząc z wieżowca myślałam tylko o tym jak najszybciej znaleźć się w aptece. Złapałam pierwszą z brzegu taksówkę.
-Do najbliższej apteki.
Była 4 ulice dalej. Zapłaciłam kierowcy i wysiadłam bez słowa. Szybko weszłam do apteki. Kupiłam test ciążowy. Wracałam pieszo, nie śpieszyłam się do domu. Wolałam jeszcze chwilę żyć w niewiedzy. Skupiałam na sobie wzrok wszystkich osób na ulicy. Nie powiem, co jakiś czas było na kim zawiesić oko. Kiedy otwierałam kopertówkę by odebrać telefon, wypadł mi test. Na moje nieszczęście podniósł go Jake. Nie wiedząc co powiedzieć zabrałam mu test i odebrałam wciąż dzwoniącą komórkę.
- Viki, gdzie jesteś? Czekam już półgodziny w Twoim apartamencie – denerwował się Marco.
- O, Marco, bardzo cię przepraszam, zupełnie zapomniałam, już jadę. Do zobaczenia na miejscu, buźki.
Po zakończeniu rozmowy zorientowałam się, że nadal stał przede mną mój eks.
- Czego chcesz? – zapytałam.
- To moje dziecko, chyba powinniśmy porozmawiać.
- Chyba zwariowałeś, zejdź mi z drogi.
Złapałam taksówkę i odjechałam bez pożegnania.
- Upper East Side przy 63 proszę. Byle szybko.
- Się robi kochanie.
- I nie mów do mnie kochanie.
- Tak jest kochanie.
Brakowało mi słów. Marzyłam by być na miejscu. Kiedy tylko wysiadłam z taksówki prawie pobiegłam do windy. Wychodząc z niej wpadłam na mężczyznę.
- Nic ci nie jest? – zapytał.
- Nie w porządku, przepraszam.
- Nie ma za co. Jakbyś mnie potrzebowała znajdziesz mnie pod numerem 930 – posłał mi dwuznaczny uśmiech i zjechał na dół windą.
Był wysokim szatynem o czekoladowym spojrzeniu koło trzydziestki. Ubrał się lekko.
Biały top opinał się na jego muskularnym ciele, proste jeansy i tenisówki nadawały mu luźny styl. Lekki zarost oraz brązowe rzemyki na lewej ręce sugerowały, że nie jest grzecznym chłopcem. Pozostał w mojej głowie dłużej niż jedną chwilę.
Kiedy weszłam do apartamentu poczułam się jak w studiu babci. Wszędzie otaczały mnie wieszaki z ubraniami.
- Victoria! Nareszcie przyszła moja muza – wykrzyczał uradowany Marco na mój widok.
Marco jest niskim brunetem, pochodzi z Francji. Odkąd pamiętam włosy ma zaczesane do tyłu. Zazwyczaj chodzi w garniturze z do połowy rozpiętą koszulą. Kolorami bawi się jak małe dziecko, jest w tym świetny. Na początku babcia zatrudniła go jako mojego stylistę. Rzadko korzystałam z jego usług. Uwielbiam sama dobierać ciuszki, ale nie lubię chodzić po sklepach. W tym momencie wkracza Marco. Zna mnie bardzo dobrze, przyjaźnimy się od dłuższego czasu. Jest gejem i umie idealnie trafić w mój gust jeśli chodzi o ubrania.
- Marco, skarbie przepraszam, że musiałeś czekać – uścisnęłam przyjaciela.
- Dobrze, już dobrze. Siadaj mamy wino i masę roboty. Jak ci poszło w Timesie?
 Kopertówkę położyłam na stoliku, a futro zaniosłam do szafy przy drzwiach.
- Mam robotę, nie jest to szczyt marzeń, ale dobre na początek. Zostaw wszystko stroje, co mi się nie spodoba odeślę. Nie mam dziś siły, ale znając ciebie wszystko jest cudowne – dałam mu buziaka w policzek i poszłam po otwieracz do wina.
- Daruje Ci, mamy co świętować. Pod warunkiem, że zobaczysz dwie koronkowe sukienki. Nie mogę od nich oderwać wzroku.
- Pokaż, byle szybko. Póki jeszcze nie śpię.
- Na pierwszy rzut idzie biała, zwiewna duża koronka od Alberta Ferretti.
Cieniutka sukienka miała duży dekolt i wycięte plecy.
- Moje białe marzenie!
- Prada oferuje małą czarną z drobną koronką. Idealna na wieczór.
Rzeczywiście, była przecudowna. Składała się jakby z dwóch części. Pierwsza dopasowana mała czarna, gładka bez ramiączek. Na niej była jakby nałożona druga sukienka z drobnej koronki. Również dopasowana, rękaw ¾. Prezentowała się niesamowicie.
- To jest to, zdecydowanie biorę ją! Ale koniec na dziś, błagam.
Marco nalał nam wina. Było pyszne, już po pierwszym łyku przypomniałam sobie, że raczej nie powinnam pić. Wzięłam torebkę.
- Poczekaj, zaraz wrócę.
Poszłam do łazienki. Wyciągnęłam test i zrobiłam tak jak pisało na ulotce. Teraz pozostało mi już tylko czekać.



*   *   *


-Marco! – wykrzyczałam jego imię.
- Vic, co się stało? – chwilę potem stał z przerażoną miną obok mnie.
Wtuliłam się w Marca i zaczęłam płakać. Nie wiedziałam czy się cieszyć czy nie. W tym momencie Marco zauważył test.
- Jake wie?
- Nie, dziś się rozstaliśmy. Zdradził mnie z Amandą.
- Tak mi przykro słonko.
- Najważniejsze, że nie jestem w ciąży. Nie zniosłabym tego, że moje dziecko miałoby tego gnoja za ojca.
- Vic chodź, położę cię do łóżka. Miałaś ciężki dzień.
Posłuchałam go. Tak jak obiecał, położył mnie do łóżka ucałował w czoło i wyszedł. Od razu odpłynęłam w krainę snu.

2 komentarze:

  1. Wystraszyłaś mnie tym snem. :)
    Generalnie historia naprawdę fajna, brakuje mi tylko trochę kwestii stylistycznych. Spróbuj wcisnąć więcej opisów w dialogi, bo na razie są strasznie... płaskie. :) Mimika, przemyślenia, spostrzeżenia bohaterów, cokolwiek, żeby tylko ubarwić rozmowę pod względem literackim. ;]
    Poza tym jest super.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zjadło mój komentarz, więc napiszę Ci raz jeszcze w skrócie. Bardzo mi się podoba, choć nie moje klimaty, to historia naprawdę ciekawa. :)
    Jedyne, co doradziłabym Ci jako koleżanka po fachu, to ubarwienie dialogów opisami pomiędzy nimi. Mimika twarzy, przemyślenia, spostrzeżenia bohaterów-whatever. Bo takie dialogi bez opisów są puste i płaskie, nadaj im kolorów opisami. :)

    OdpowiedzUsuń